Archiwa tagu: USA

Stany Zjednoczone nocą

„Ameryka też się sypie”

Jeszcze do niedawna mogłoby się wydawać, że Stany Zjednoczone są ostoją i wzorcem demokracji. Obecnie, owszem, cieniem na tym postrzeganiu kładzie się atak na Kapitol w Waszyngtonie 6.01.2021 r. i będące jedną z głównych jego przyczyn zamieszanie podczas wyborów prezydenckich rok wcześniej. Problemem są tu jednak same fundamenty amerykańskiego ustroju, a wspomniane wydarzenia stanowią jedynie dalszą pochodną. W mojej dyletanckiej opinii nazwałbym Stany Zjednoczone państwem parademokratycznym.
Przyjmując główny i zgrubny podział ustrojów na demokratyczne, autorytarne i totalitarne, największa gospodarka świata mieściłaby się gdzieś pomiędzy tymi dwoma pierwszymi kategoriami, podobnie zresztą, jak obecny, niepisany system w Polsce, choć z mocno różnych powodów. Za najważniejsze kryterium, czy dany kraj jest demokratyczny, uznaję stopień, w którym lud (demos) ma wpływ na sprawowanie władzy. W USA, w tym zakresie, rządy należą bardziej do elity biznesowej niż do autokratów w klasycznym rozumieniu jako kliki urzędników piastujących najważniejsze funkcje. Więcej o tym za chwilę.

Elektorzy Rzeszy/Unii
Jaki jest zatem problem z demokracją za Wielką Wodą? Mój główny zarzut opiera się na wątpliwym przedstawicielstwie obywateli przy wyborze najważniejszych urzędów. Prezydenta USA wybierają kolegia elektorskie poszczególnych stanów, a nie ich obywatele. A zwycięstwo nawet jednym głosem w danym stanie (z bardzo nielicznymi wyjątkami) powoduje, że wszystkie głosy elektorskie tego stanu idą na wygranego kandydata. Żeby było śmieszniej, może się tak też zdarzyć, że elektor zagłosuje niezgodnie z wynikiem głosowania w danym stanie i wtedy praktycznie w ogóle nie bierze pod uwagę głosu obywateli. Stąd też wzięły się takie kuriozalne sytuacje, jak wygrana Donalda Trumpa w 2016 r., który uzyskał 46% głosów obywateli, a Hillary Clinton 48%. Trumpowi wystarczyło zwycięstwo w stanach Michigan, Pensylwania i Wisconsin, dzięki czemu uzyskał przewagę w głosach elektorskich. Z punktu widzenia całego systemu demokratycznego, nieuczciwe dla mieszkańców stanów tradycyjnie opowiadających się za jedną z partii jest koncentracja kampanii kandydatów na tzw. swing states. Czyli tym stanom, które nie mają ugruntowanego głosowania na konkretną partię , wystarczy odpowiednio dużo obiecywać i nie przejmować się tym, którzy i tak zagłosują na konkurenta. Poza tym formalnie to nie obywatele wybierają prezydenta, tylko upartyjnione gremium, co zaprzecza głównej zasadzie demokracji, czyli rządom ludu/obywateli jako suwerena.

Więcej nie znaczy lepiej
Mocna polaryzacja pomiędzy dwoma głównymi partiami politycznymi sprawia, że wybierane spektrum poglądów reprezentowanych przez danego kandydata do Kongresu jest ograniczone. W praktyce jednomandatowych okręgów wyborczych sprowadza się to do głosowania na zasadzie „albo konkretny republikanin albo konkretny demokrata”. Np. jeśli nie pasuje nam jakiś jeden ważny pogląd naszego naturalnego kandydata, to mamy do wyboru, jako amerykański obywatel, przymknąć na to oko albo nie głosować wcale. W ordynacji proporcjonalnej, np. jak w polskiej sejmowej, mamy do wyboru wielu kandydatów naszej ulubionej partii i przez to nasze poglądy polityczne powinny być lepiej reprezentowane w parlamencie. Głębszą krytykę jednomandatowych okręgów wyborczych przedstawię innym razem, lecz mój zarzut do ustroju amerykańskiego powinien być dostatecznie zrozumiały. Moim zdaniem ordynacja większościowa sprawia, że w Stanach jest mniej demokracji niż nawet w Polsce. Jaskrawy argument prezentujący negatywny wpływ takiego trybu wybierania stanowi polski Senat – ilu tam zasiada niezależnych polityków spoza obu głównych partii? A w Stanach Zjednoczonych, gdzie obecność Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej jest wręcz narodowym dziedzictwem, zwykłym ludziom nawet przez myśl nie przejdzie, że można skutecznie głosować na kogoś spoza układu.

Co wolno wojewodzie…
Wspomniane wcześniej sprawy można nazwać szczegółami technicznymi wobec problemu powszechnego w większości państw świata, a w Stanach Zjednoczonych ewidentnie uwidocznionego. Moim skromnym zdaniem to oligarchia korporacji i powiązań polityczno-biznesowych przesądza o tym, że nic w Ameryce nie zmieni się łatwo na plus, a wręcz system będzie się pogrążał. Wielu Czytelników mogłoby zapytać: ale jak to? Nie wchodząc w teorie spiskowe i inne alterglobalistyczne, sytuacja jest prosta – w największej gospodarce świata wolnorynkowy kapitalizm się wywrócił i najsilniejsze firmy w pewnym momencie stały się tak silne, że stać je było na skuteczne finansowanie kampanii wyborczych obu partii. Przypominam, że w systemie dwupartyjnym prawdopodobieństwo udziału we władzy kogoś trzeciego jest skrajnie niskie. Zatem wygrywający wybory w sytuacji, gdy partie są finansowane przez prywatne podmioty (a nie tak, jak w Polsce, w decydującej części z budżetu państwa), po wyborach muszą się odwdzięczyć swoim sponsorom i jeszcze bardziej zabetonować gospodarkę. W efekcie powstają ustawy utrudniające małym firmom dołączenie do oligopolu oraz utrzymujące kuriozalny system podatkowy, w którym najbogatsi płacą niskie podatki (także dzięki wielu furtkom i sztabom prawników), a klasa niższa, pracując, musi dostawać bony żywieniowe, żeby w tych wielkich korporacjach dokupować jedzenie, gdyż z pracy w nich nie wystarcza im nawet na to. Zaznaczyć jednak muszę tutaj, iż ten system z wierzchu zachowuje wszystkie pozory wolnego rynku i braku ingerencji państwa. Ten temat jest znacznie szerszy i prawdopodobnie wrócę do niego w innym artykule.

Niech plusy nie przesłonią minusów

Nie twierdzę jednak, że zasady Kraju Hamburgerów są kompletnie do niczego. Pewne rozwiązania, np. odnawianie jednej trzeciej Senatu co 2 lata lub mechanizmy kontroli i równowagi (checks and balances), mają bardzo pozytywny wpływ na funkcjonowanie władzy. Natomiast skupiając się na wadach mogę łatwiej wykazać hipokryzję licznych Amerykanów próbujących pouczać resztę świata, jacy to oni nie są doskonali. Dlatego również moje ulubione określenie czołgu M1 Abrams jako „60 ton demokracji” okazuje się nieco na wyrost. Wielu mieszkańców USA uważa swój kraj za ostoję wolności, co rzekomo uprawnia ich do rozszerzania tego systemu na inne państwa. Myślę, że wszyscy Czytelnicy wiedzą, jak to jest złudne i jak skończyły się takie próby np. w Wietnamie, Afganistanie czy Iraku – żeby wymienić tylko te niedawne i powszechnie znane.
Z jednomandatowymi okręgami wyborczymi wiąże się jeszcze jeden problem – gerrymandering. W skrócie to takie wytyczanie granic okręgów, żeby wygrywał ten, co powinien. Istnieje kilka strategii tego procederu, a USA są jego ojczyzną. Dla mnie gerrymandering stanowi jawny przejaw przekładania interesu partyjnego nad republiki i świadczy o zepsuciu instytucji odpowiedzialnych za wybory. Kwestie, które dotychczas wymieniłem, były znane i krytykowane od dawna. Jednak wybory prezydenckie w 2020 r. przebiły skalę żenady. I nie mam tutaj nawet na myśli pana Bizona na Kapitolu 6 stycznia 2021 r. System, w którym weryfikacja uprawnionych do głosowania w pewnych miejscach bywa iluzoryczna, a głosowanie korespondencyjne stanowi zasadniczy udział w liczbie oddanych kart, nie powinien być uznawany za wzorzec demokracji.

Nie wszystko jest czarno-białe

Na koniec wspomnę jeszcze o poważnym amerykańskim problemie, ostatnio rozlewającym się na cały świat. Co prawda, od czasów Martina Luthera Kinga sporo się poprawiło w kwestii powszechności głosowania, ale sprawa rasizmu i podziałów społecznych nadal należy do kluczowych w amerykańskiej polityce. Ogromnie doceniam fakt, iż obecnie znakomita większość pełnoletnich obywateli USA może głosować i być wybieranym (mieszkańcy terytoriów niebędących stanami nie mają tak dobrze), choć historycznie od niedawna. Haniebne jest to, że na w południowych stanach potrafiono skutecznie blokować prawa wyborcze Murzynom mimo poprawek do konstytucji i ustaw wprost tego zakazujących. Państwo, które tak długo nie potrafiło zrównać ludzi w prawach, nie powinno mienić się demokracją o wiekowych tradycjach i pouczać innych. Co więcej, Amerykanie nadal utrzymują systemowy rasizm – w urzędowych formularzach pytają o rasę, na tej podstawie sporządzają statystyki oraz np. ustalają kryteria przyjęć na wyższe uczelnie. Muszę przyznać, że to podejście bliższe nazistowskim Niemcom, niż Polsce, gdzie państwo nie ma prawa nawet zapytać o wyznanie, a co dopiero o jakąś niedefiniowalną cechę jak „rasa”. Trzeba tu zaznaczyć, że rasy ludzkie nie istnieją w wersji potocznie rozumianej, jako kolor skóry, ewentualnie można byłoby wyróżniać pewne grupy cech wyglądu człowieka. Co to jednak ma wspólnego z prawami obywatelskimi i dlaczego państwo powinno obchodzić, jaką ktoś ma karnację?! No i co z potomkami ludzi z różnych „ras”? Takie kategoryzowanie i dyskryminacja w oparciu o „rasę” oraz rozszerzanie tego problemu na inne kraje (BLM) stanowi prostą drogę do zaprzeczenia podstawy demokracji, którą jest równość wobec prawa obywateli, czyli suwerena.

Dokładnemu zdefiniowaniu, czym jest demokracja i dlaczego nie chodzi (przede wszystkim) o powszechnie kojarzone głosowanie większościowe, poświęcę inny artykuł. Stanom Zjednoczonym również wypadałoby się jeszcze przyjrzeć pod innym kątem, ale chyba wcześniej zajmę się mitem demokratycznego mandatu NSDAP z wyborów z 1933 r. w Niemczech. Zapraszając do dyskusji pod artykułem muszę tylko zaznaczyć, iż z racji objętości tekstu uznałem za niecelowe wchodzenie w głębokie szczegóły.