Urna wyborcza

Głosuj 3 razy TAK!

Partia odwołująca się do prawa i sprawiedliwości robi farsę z prawa i sprawiedliwości. Nic nowego się nie wydarzyło, można się rozejść. Jednak tym razem, wobec najdziwniejszego referendum w XXI wieku w Polsce, nie wypada mi przejść obojętnie i spróbuję rozwikłać ideę za nim stojącym.

Nim przejdę do poszczególnych pytań referendalnych, wprowadzę Was w kontekst. Oczywistym celem organizacji plebiscytu dokładnie w dniu wyborów parlamentarnych jest zwiększenie poparcia partii rządzącej przez mobilizację wyborców wobec pytań postawionych w taki sposób, iż odpowiedź pozytywna na którekolwiek z nich wzbudza oburzenie w ściśle określonych grupach wyborczych. Stanowi to znakomicie działającą od 2015 r. strategię ustawiania się PiS-u w debacie tak, żeby stać po stronie większości wyborców. W efekcie opozycja staje przed zabójczym wyborem: promować pogląd popierany przez mniejszość albo zgodzić się z koalicją i narazić na atak, że nie ma własnego zdania oraz popiera świetne pomysły władzy. Dodatkowo, gdyby się udało uzyskać frekwencję referendalną powyżej 50% (co po raz pierwszy od referendum za wstąpieniem do Unii Europejskiej, jest realne), rządzący zyskaliby bardzo silną legitymację swoich rządów i amunicję do ataków opozycji, w szczególności w sytuacji przegranej PiS-u. Nie bez znaczenia jest też możliwość większej mobilizacji tych, którzy zwykle nie chodzą na wybory (a to o nich się toczy gra kampanii wyborczej, gdyż przepływy pozostałych na tym etapie są już minimalne). Stąd uznaję geniusz zagrania kartą referendum mimo, że jednocześnie maksymalnie oburza mnie niszczenie tego mechanizmu demokracji bezpośredniej.
Spróbuję również podać moje odpowiedzi na pytania referendalne, przy założeniu pobrania karty wyborczej i braku bojkotu referendum. To, czy w ogóle wziąć w nim udział, postaram się wyjaśnić na koniec. Choć, właściwie, to przy takiej formie pytań, każda odpowiedź nie ma sensu, gdyż tak zostały one specjalnie sformułowane. Odpowiedź „4 razy NIE” wspiera narrację PiS-u, więc może warto swoje odpowiedzi jakoś zniuansować?

Czy popierasz wyprzedaż majątku państwowego podmiotom zagranicznym, prowadzącą do utraty kontroli Polek i Polaków nad strategicznymi sektorami gospodarki?
Na temat prywatyzacji i roli polityków w gospodarce można dyskutować. Na pewno, ani pozbycie się przez państwo wszystkich firm i majątku, ani też powrót do praktycznie całkowitej zależności gospodarki od państwa nie jest sensownym rozwiązaniem. Gdyby to ode mnie zależało, pozostawiłbym w portfelu rządu tylko te niezbędne firmy, które zapewniają bezpieczeństwo w razie kryzysu lub wojny, oraz które pełnią jakąś szczególną rolę społeczną (jak te przedsiębiorstwa działające w ramach zakładów karnych). Po co państwo, które zawsze dba o korzyści polityczne partii rządzącej przed interesem ekonomicznym, ma produkować buty czy zarządzać hotelami?! Niech się zajmą tym ludzie działający na swoją korzyść, a przy okazji na korzyść jakości wyrobów i ich niskiej ceny, co wymusza konkurencja na wolnym rynku.
Nie mniej jednak, „wyprzedaż”, czyli pozbycie się poniżej normalnej ceny, brzmi jak działanie wprost przeciwko interesowi obywateli Rzeczypospolitej. Ponadto ta „wyprzedaż” musi doprowadzić do utraty kontroli nad wybitnie ważnymi sektorami gospodarki. Dlatego, z bólem, stojąc przed takim pytaniem, moja odpowiedź brzmi „NIE”, choć można sobie wyobrazić przerażenie rządu, który musiałby przygotować ustawę realizującą ten postulat, gdyby większość jednak zagłosowała na „TAK” 🙂 .

Czy jesteś za podwyższeniem wieku emerytalnego wynoszącego dziś 60 lat dla kobiet i 65 lat dla mężczyzn?
Tutaj pojawia się jedyny konkret tego referendum – ściśle określone pytanie na stojący przez polskim systemem emerytalnym problem. Oczywiście, stanowi to tylko mały wycinek potrzebnej reformy emerytalnej, ale chyba wszyscy w Polsce są świadomi, nad jaką przepaścią stoi ZUS i jak złe są perspektywy obciążenia przyszłych pracujących i wysokości przyszłych emerytur. Pewnie, teoretycznie nikt rozsądny nie będzie chciał wydłużyć sobie czasu pracy, ale już patrząc od strony, jak wielu emerytów już teraz musi sobie dorabiać, żeby jakoś przeżyć, oraz mając na uwadze łączne dobro całego społeczeństwa, odpowiedź brzmi „TAK”. Tam, gdzie jakaś partia ma rację, należy do głośno przyznać i nieważne, czy ta opcja nazywa się PiS czy PO. W tej kwestii podniesienie wieku emerytalnego dla wszystkich do 67 lat uważam za jedno z największych osiągnięć rządów Donalda Tuska, choć stało się ono jedną z głównych przyczyn porażki PO w obu wyborach 2015 r. Tym bardziej doceniam jego odwagę i rzadkie działanie w perspektywie następnych dekad, a nie najbliższych wyborów. Oczywiście, w obecnej chwili to pytanie to tylko przypomnienie „strasznego Tuska” i materiał do ataków na opozycję.

Czy popierasz przyjęcie tysięcy nielegalnych imigrantów z Bliskiego Wschodu i Afryki, zgodnie z przymusowym mechanizmem relokacji narzucanym przez biurokrację europejską?
W przeciwieństwie do poprzedniego, mamy tutaj do czynienia z jednym wielkim absurdem. Ograniczenie się do imigrantów z niesprecyzowanego jednoznacznie Bliskiego Wschodu (czy Afganistan też wchodzi w jego skład?), określenie „tysięcy” (czyli już 1999 już można przyjąć?), a przede wszystkim „biurokracja europejska”… To tak, jakby do ustawy wpisywać „klikę z Warszawy” zamiast Rady Ministrów. Prawo i pytania o pogląd muszą być konkretne i ściśle wskazywać instytucję odpowiedzialną za dane działanie. Na tanią demagogię i określenia potoczne jest miejsce w publicystyce takiej, jak niniejszy artykuł. Dodatkowo czytam u lepiej zorientowanych, iż nie istnieje obecnie w Unii Europejskiej „przymusowy mechanizm relokacji”, jest tylko „mechanizm (przymusowej) relokacji”, a to już ma znaczenie, jeśli chodzi o faktyczną realizację woli Narodu w odpowiedzi na to pytanie. Pod koniec rządów Platformy Obywatelskiej moja odpowiedź na podobne zagadnienie brzmiała: dla świętego spokoju przyjmijmy już tą małą grupkę imigrantów, żeby Unia nie mogła się do Polski doczepić o brak solidarności, gdyż zagrożenie i trudności spowodowane przyjęciem będą znikome. Obecnie, gdy przyjęliśmy tak wielu rzeczywistych uchodźców z Ukrainy, oraz całe mnóstwo imigrantów ekonomicznych z Azji i Ameryki Łacińskiej (skąd nagle Kubańczycy i Wenezuelczycy w moim małym mieście?), nie musimy już niczego udowadniać wobec Europy. Ale i tak, dla wyrażenia sprzeciwu wobec braku sensownej polityki migracyjnej rządu PiS-u, zagłosowałbym „TAK”.

Czy popierasz likwidację bariery na granicy Rzeczypospolitej Polskiej z Republiką Białorusi?

To pytanie, tak jak pozostałe, otwarcie i bez ogródek sugeruje odpowiedź. Oczywiście nikt rozsądny nie będzie chciał, żeby wydawać dodatkowe fundusze na demontaż świeżo postawionego płotu. Jednocześnie media prorządowe wmawiają Polakom, że kto ma jakiekolwiek uwagi do polityki rządu wobec kryzysu na granicy z Białorusią, ten chce drugiej Francji w Polsce. W kwestiach bezpieczeństwa i obronności PiS dość sprawnie stawia się jako jedyny obrońca ojczyzny przed afrykańsko-arabsko-moskiewskimi hordami. Z jednej strony słusznie, granica państwowa jest po to, żeby była pilnowana, Straż Graniczna odpowiada za kontrolę osób, które mają prawo wjazdu na terytorium Rzeczypospolitej na podstawie dokumentów, a ruch odbywa się na przejściach granicznych. Jeśli to się komuś nie podoba, nie musi wjeżdżać do Polski. Z drugiej jednak strony, drastyczne naruszenie zasad demokracji i zdrowego współżycia społecznego stanowi fakt, iż kluczowe decyzje w zakresie bezpieczeństwa nie są podejmowane w konsensusie największych stronnictw politycznych (do tego powinna służyć Rada Bezpieczeństwa Narodowego przy prezydencie). PiS robi wszystko, żeby polityka obronna i modernizacja Sił Zbrojnych była kojarzona wyłącznie z obozem aktualnie rządzącym, a jakikolwiek ułamek popularności nie był przejęty przez opozycję. Sprawia to, przy jednoczesnym utajnianiu przez podatnikami licznych spraw (ogólna wizja celu zakupu sprzętu za miliardy złotych, jawność finansowania budowy płotu), że opinia publiczna jest zmanipulowana.
Jedyna sensowna odpowiedź na to pytanie, moim zdaniem, brzmi „NIE”. Wiem, że wpisuje się do w cele PiS-u, ale tam, gdzie liczy się interes Polski, nie powinno mieć znaczenia, która partia wychodzi ze słuszną inicjatywą. Cały ruch pomagający w nielegalnym przekraczaniu granicy od początku wydawał mi się podejrzany i wręcz histeryczny. Dodatkowo, małym usprawiedliwieniem tego pytania jest fakt, że wola Narodu wyrażona w referendum będzie zauważona za granicą. Polacy popierają legalną imigrację, poprzez przejścia graniczne, co widać w przypadku Ukrainy. A problemy z poruszaniem się zwierząt, niestety, powinny tutaj ustąpić wyższemu dobru.

Święto demokracji bezpośredniej
To referendum stawia mnie przez szczególnie trudnym dylematem. Z jednej strony powinno pytać się Suwerena o zdanie w ważnych kwestiach i obywatele wiedzą lepiej, czego chcą, niż politycy w kampanii wyborczej. Ale z drugiej, nie da się sensownie wyrazić swojego zdania przy absurdalnie sformułowanych pytaniach. Stąd bierze się największy mój zarzut wobec partii rządzącej – niszczenie pięknej idei demokracji bezpośredniej. „Jaki z ciebie za demokrata, który chce bojkotować referendum?” – można by zapytać zwolennika opozycji. Dlatego rozumiem postawę bojkotu tego konkretnego referendum z powodów wyrażonych powyżej. Lecz jestem też świadomy, że procedura bojkotu związana z nieprzyjmowaniem karty referendalnej i pilnowaniem uwzględnienia tego w protokole, w praktyce nie będzie powszechna. Zatem jestem mocno przekonany, że frekwencji uda przebić się 50% i plebiscyt będzie teoretycznie wiążący. W rzeczywistości pytania są tak sformułowane, że do wyników pytań 1. i 3. nie da się sensownie napisać ustawy realizującej. Zatem, generalnie, wyniki odpowiedzi na poszczególne pytania nie mają większego znaczenia, gdyż większość i tak zagłosuje 4 razy „NIE” i polityka państwa się nie zmieni. Może warto wykorzystać więc możliwość wyrażenia sprzeciwu wobec PiS-u w pytaniu dotyczącym wieku emerytalnego i może jeszcze nielegalnych imigrantów. Przy rządowej narracji 4 razy „NIE”, jedna wiążąca odpowiedź na „TAK” stanowiłaby trudny orzech do zgryzienia.
Historycznie rzecz ujmując, referendum z 1946 r. (3 razy „TAK”) miało na celu usankcjonowanie przejętej siłą władzy komunistów. Mechanizm działania w 2023 r. wygląda bardzo podobnie tym bardziej, że połączono z nachodzącymi 15 października wyborami parlamentarnymi. Analogicznie rzecz miała się w 1987 r., gdy komuniści w bardzo ogólnych słowach chcieli pokazać, że cały czas mają poparcie społeczne. Natomiast większość referendów w III Rzeczypospolitej trapiły inne problem skrajnie trudny do uzyskania prób 50% frekwencji oraz uznaniowość parlamentu w dopuszczeniu obywatelskiej inicjatywy ustawodawczej. I to właśnie zwrócenie idei referendum obywatelom powinno być celem każdego stronnictwa politycznego, dla którego „pomyślność obywateli jest zawsze najwyższym nakazem”.

Jak w III Rzeszy wybory wygrywano

Reichspräsident von Hindenburg oraz Reichskanzler Adolf Hitler w Tage von Potsdam (21. März 1933) 
Właścicel: Bundesarchiv

Wielokrotnie zdarzyło mi się usłyszeć, że Adolf Hitler doszedł do władzy w demokratyczny sposób, zatem demokracja pozwala na totalitarne rządy. Wzmianka taka pojawiła się nawet w najnowszym Pomocniku Historycznym Polityki, choć akurat ten artykuł nie dotyczył ściśle tego zagadnienia. Skądinąd to wydawnictwo Polityki polecam, tym bardziej, że na jego początku znajduje się kalendarium wydarzeń z 1933 r. jasno określające fałszywość powyższej tezy.

Niemiecka Republika Demokratyczna Weimarska
Nie trzeba nikomu tłumaczyć skrajnych różnic pomiędzy demokracją a totalitarnym systemem nazistowskich Niemiec. Jakość demokracji w Republice Weimarskiej stanowi osobny problem i nie czuję się tu nikim kompetentnym. Można jednak przyjąć założenie, że Niemcy na początku 1933 r. na tle innych państw Europy i świata spełniały kryteriów demokracji. Działał parlament pochodzący z wyborów, który reprezentował pełne spektrum opcji politycznych, od nazistów, przez chadeckich konserwatystów, socjaldemokratów po komunistów. Rząd powstawał na zasadzie koalicji głównych sił politycznych, choć naziści i komuniści byli marginalizowani. Urzędował prezydent cieszący się sporym autorytetem w społeczeństwie, tylko na tym etapie był już schorowany i bierny wobec wydarzeń. Wszystkie instytucje działały na podstawie konstytucji, a do tego kraje związkowe cieszyły się sporą autonomią i odwiecznym poczuciem samodzielności w całkiem historycznie niedawno zjednoczonych Niemczech.

Niemcy w ruinie
Jednocześnie błyskawiczna rewolucja dokonana przez NSDAP nie wzięła się znikąd. Poczucie poniżenia narodu niemieckiego w wyniku traktatu wersalskiego spotęgowało przez efekty Wielkiego Kryzysu. Niemcy pilnie potrzebowali zmian, a te proponowane przez Hitlera mile łechtały ich dumę. Ważny aspekt stanowiło też brak dobrych analogii historycznych wobec proponowanego przez NSDAP programu, który zakładał pozbawienie praw pewnych grup społecznych, jak Żydzi czy komuniści. Faszyzm we Włoszech nie był aż tak brutalny i zachowywał pewne pozory (król jako głowa państwa i Wielka Rada Faszystowska jako instytucja ponad wodzem), a informacje przedostające się ze Związku Radzieckiego nie należały do obfitych, a na pewno do rzetelnych. Wszystkiemu sprzyjała ogólna brutalność życia politycznego, powszechne starcia bojówek partyjnych na ulicach – w praktycznie całej Europie. Polska, szczególnie po zamachu majowym z 1926 r., należała do niechlubnej, autorytarnej normy, wraz z m.in. Litwą, Węgrami, Hiszpanią lub Austrią. Jednym z kluczowych elementów sukcesu Hitlera był jego talent oratorski połączony z wykorzystaniem nowoczesnych środków public relations, jakbyśmy dzisiaj powiedzieli. Antysemityzm był również w ówczesnym świecie normą, a to od wieków wiadomo, że najlepiej zrzucić własne niepowodzenia na zakulisowe działania innych. Nawet pseudonaukowe teorie rasowe były dość powszechne, szczególnie w państwach kolonialnych, ale i też w Stanach Zjednoczonych.

Kalendarium w skrócie – pełna wersja na: www.dws-xip.com/reich/Kalendarium/1933.html
30.01.1933 r. – Adolf Hitler zostaje powołany na stanowisko kanclerza Niemiec przez prezydenta Paula von Hindenburga. Koalicyjny rząd tworzą NSDAP, Niemiecka Narodowa Partia Ludowa DNVP oraz chadek Franz von Pappen
1.02.1933 r. – Podczas pierwszego posiedzenia nowego rządu zdecydowano o rozwiązaniu Reichstagu i ogłoszenie nowych wyborów. Radiowy „Apel rządu Rzeszy do narodu niemieckiego” zawierający główne punkty programowe.
4.02.1933 r. – Dekret „O ochronie narodu niemieckiego” wchodzi w życie. Goering będący p.o. ministra spraw wewnętrznych Prus wydaje dekrety o ograniczeniu wolności pracy oraz ułatwiał użycie broni przez policję.
8.02.1933 r. – Adolf Hitler ogłasza program remilitaryzacji Niemiec
17.02.1933 r. – Hermann Goering jako minister SW Prus nakazuje współpracę policji z bojówkami SA, SS i Stahlhelm w celu zwalczania „organizacji wrogich wobec państwa”.
20.02.1933 r. – Hitler podczas spotkania z właścicielami największych koncernów niemieckich zapewnił ich o braku chęci przejęcia firm prywatnych przez państwo. W efekcie NSDAP otrzymała finansowanie przez wielki przemysł.
24.02.1933 r. – SA, SS i Stahlhelm stają się policją pomocniczą w wyniku rozkazu Goeringa
27.02.1933 r. – podpalenie Reichstagu i obwinienie za ten fakt komunistów. Rozpoczęcie aresztowań działaczy komunistycznych.
28.02.1933 r. – wprowadzenie w życie „Dekretu nadzwyczajnego o ochronie narodu i państwa” bezterminowo zawieszającego konstytucję Republiki Weimarskiej
5.03.1933 r. – wybory to Reichstagu w atmosferze terroru. Następnego dnia ogłoszono wyniki: NSDAP 44%, SPD 18%, KPD 12%, Centrum 11%, DNVP 8%.
7.03.1933 r. – delegalizacja Komunistycznej Partii Niemiec (KDP)
12.03.1933 r. – ustanowienie partyjnego czarno-biało-czerwonego sztandaru oraz flagi ze swastyką symbolami do wywieszania równorzędnie z flagą Republiki Weimarskiej na masztach wojskowych
21.03.1933 r. – Rozporządzenie o zwalczaniu działań wywrotowych przeciwko państwu oraz przedawnienie przestępstw popełnionych podczas „walki o władzę”.
22.03.1933 r. – otwarcie pierwszego obozu koncentracyjnego w Dachau obok Monachium
23.03.1933 r. Uchwalenie ustawy o nadzwyczajnych pełnomocnictwach przekazująca Fuhrerowi władzę wykonawczą i ustawodawczą.

Niby tak, ale nie do końca…
Jak wynika z powyższej chronologii, w tezie, iż Adolf Hitler został kanclerzem zgodnie z regułami demokracji zgadza się tylko to, że brał udział we w miarę demokratycznych wyborach (nie przejął stanowiska kanclerza siłą), uzyskał niezły wynik (44%, czyli nie samodzielną większość, tym bardziej konstytucyjną) oraz został wyznaczony na kanclerza w wyniku konsensusu pozostałych partii tworzących rząd (żeby sterować przywódcą NSDAP). Sam start w wyborach jeszcze niczego nie oznacza, wszak bolszewicy też wchodzili w skład Konstytuanty, a zaraz potem dokonali krwawej rewolucji. Ale już start w wyborach po to, żeby natychmiast sprawić, żeby już nigdy żadna inna partia nie mogła wygrać wyborów stanowi zaprzeczenie demokracji. Tak, zresztą, stało się 4 miesiące później (od wyborów z 7.11.1932 r.), gdy kolejne wybory 5.03.1933 r., po aresztowaniach wielu przeciwników oraz wykluczeniu komunistów, jako ogromnej części sceny politycznych, w cuglach wygrała NSDAP. A może to o te wybory chodzi zwolennikom tezy niniejszego artykułu? Poza tym, najbardziej liczą się czyny – co z tego, że Hitler został kanclerzem formalnie demokratycznie (nie siłą), skoro natychmiast zawiesił konstytucję (a wystarczającej większości do tego nie miał), łamiąc prawo pozbył się konkurentów i rozpoczął nieograniczoną przemoc wobec wszystkich niezgadzających się z nim? Wystarczył dekret nadzwyczajny „O ochronie Narodu i Państwa” z 28.02.1933 r. (a więc jeszcze z czasów tzw. „demokratycznych” rządów Hitlera), żeby wszelka działalność przeciw NSDAP została zabroniona.

W imię zasad
Rządy demokratyczne polegają na zasadzie praworządności, czyli na tym, że wybrani przedstawiciele rządzą tylko i wyłącznie w zakresie, który obywatele przekazali im w konstytucji. Łamanie konstytucji i prawa podczas rządzenia automatycznie sprawia, że dane władze przestają postępować w interesie suwerena, czyli narodu. Rząd demokratyczny zawsze musi się liczyć z możliwością odwołania, gdy straci poparcie społeczne. Adolf Hitler pierwsze co zrobił, to uniemożliwił swoje odwołanie. Co ważne, współcześnie spora część państw posiada bezpiecznik w postaci zakazu działalności partii odwołujących się do zbrodniczych praktyk nazizmu i komunizmu oraz stosowania przemocy w sprawowaniu władzy. W latach trzydziestych, co oczywiste, jeszcze nie zdawano sobie sprawy, do czego taki program prowadzi. Demokracja to system, który reprezentuje poglądy i interes wszystkich obywateli, więc gdyby Niemcy zabezpieczyły się chociaż przed partiami nawołującymi do przemocy, to NSDAP w ogóle nie mogłoby brać udziału w wyborach.

Czy niemiecka scena polityczna mogłaby wyglądać inaczej, gdyby masa niezadowolonych nacjonalistów oraz ogrom zwolenników komunizmu znalazły się poza legalną polityką? Może problem leżał w samych Niemcach, którzy tak ochoczo poparły nazistów już po przejęciu władzy? Nie da się ukryć, że „czysty rasowo” Niemiec bardzo skorzystał na polityce NSDAP, oczywiście na koszt podbitych później innych państw, które III Rzesza ograbiła, wcześniej budując potęgę wojskową na kredyt. Podobnie obecnie wygląda sytuacja w Rosji, gdzie opozycjoniści wyemigrowali lub siedzą w więzieniu, a szerokiemu społeczeństwu podoba się „wstawanie z kolan” i „obrona ojczyzny”. Oby się to tak samo nie skończyło.

Stany Zjednoczone nocą

„Ameryka też się sypie”

Jeszcze do niedawna mogłoby się wydawać, że Stany Zjednoczone są ostoją i wzorcem demokracji. Obecnie, owszem, cieniem na tym postrzeganiu kładzie się atak na Kapitol w Waszyngtonie 6.01.2021 r. i będące jedną z głównych jego przyczyn zamieszanie podczas wyborów prezydenckich rok wcześniej. Problemem są tu jednak same fundamenty amerykańskiego ustroju, a wspomniane wydarzenia stanowią jedynie dalszą pochodną. W mojej dyletanckiej opinii nazwałbym Stany Zjednoczone państwem parademokratycznym.
Przyjmując główny i zgrubny podział ustrojów na demokratyczne, autorytarne i totalitarne, największa gospodarka świata mieściłaby się gdzieś pomiędzy tymi dwoma pierwszymi kategoriami, podobnie zresztą, jak obecny, niepisany system w Polsce, choć z mocno różnych powodów. Za najważniejsze kryterium, czy dany kraj jest demokratyczny, uznaję stopień, w którym lud (demos) ma wpływ na sprawowanie władzy. W USA, w tym zakresie, rządy należą bardziej do elity biznesowej niż do autokratów w klasycznym rozumieniu jako kliki urzędników piastujących najważniejsze funkcje. Więcej o tym za chwilę.

Elektorzy Rzeszy/Unii
Jaki jest zatem problem z demokracją za Wielką Wodą? Mój główny zarzut opiera się na wątpliwym przedstawicielstwie obywateli przy wyborze najważniejszych urzędów. Prezydenta USA wybierają kolegia elektorskie poszczególnych stanów, a nie ich obywatele. A zwycięstwo nawet jednym głosem w danym stanie (z bardzo nielicznymi wyjątkami) powoduje, że wszystkie głosy elektorskie tego stanu idą na wygranego kandydata. Żeby było śmieszniej, może się tak też zdarzyć, że elektor zagłosuje niezgodnie z wynikiem głosowania w danym stanie i wtedy praktycznie w ogóle nie bierze pod uwagę głosu obywateli. Stąd też wzięły się takie kuriozalne sytuacje, jak wygrana Donalda Trumpa w 2016 r., który uzyskał 46% głosów obywateli, a Hillary Clinton 48%. Trumpowi wystarczyło zwycięstwo w stanach Michigan, Pensylwania i Wisconsin, dzięki czemu uzyskał przewagę w głosach elektorskich. Z punktu widzenia całego systemu demokratycznego, nieuczciwe dla mieszkańców stanów tradycyjnie opowiadających się za jedną z partii jest koncentracja kampanii kandydatów na tzw. swing states. Czyli tym stanom, które nie mają ugruntowanego głosowania na konkretną partię , wystarczy odpowiednio dużo obiecywać i nie przejmować się tym, którzy i tak zagłosują na konkurenta. Poza tym formalnie to nie obywatele wybierają prezydenta, tylko upartyjnione gremium, co zaprzecza głównej zasadzie demokracji, czyli rządom ludu/obywateli jako suwerena.

Więcej nie znaczy lepiej
Mocna polaryzacja pomiędzy dwoma głównymi partiami politycznymi sprawia, że wybierane spektrum poglądów reprezentowanych przez danego kandydata do Kongresu jest ograniczone. W praktyce jednomandatowych okręgów wyborczych sprowadza się to do głosowania na zasadzie „albo konkretny republikanin albo konkretny demokrata”. Np. jeśli nie pasuje nam jakiś jeden ważny pogląd naszego naturalnego kandydata, to mamy do wyboru, jako amerykański obywatel, przymknąć na to oko albo nie głosować wcale. W ordynacji proporcjonalnej, np. jak w polskiej sejmowej, mamy do wyboru wielu kandydatów naszej ulubionej partii i przez to nasze poglądy polityczne powinny być lepiej reprezentowane w parlamencie. Głębszą krytykę jednomandatowych okręgów wyborczych przedstawię innym razem, lecz mój zarzut do ustroju amerykańskiego powinien być dostatecznie zrozumiały. Moim zdaniem ordynacja większościowa sprawia, że w Stanach jest mniej demokracji niż nawet w Polsce. Jaskrawy argument prezentujący negatywny wpływ takiego trybu wybierania stanowi polski Senat – ilu tam zasiada niezależnych polityków spoza obu głównych partii? A w Stanach Zjednoczonych, gdzie obecność Partii Republikańskiej i Partii Demokratycznej jest wręcz narodowym dziedzictwem, zwykłym ludziom nawet przez myśl nie przejdzie, że można skutecznie głosować na kogoś spoza układu.

Co wolno wojewodzie…
Wspomniane wcześniej sprawy można nazwać szczegółami technicznymi wobec problemu powszechnego w większości państw świata, a w Stanach Zjednoczonych ewidentnie uwidocznionego. Moim skromnym zdaniem to oligarchia korporacji i powiązań polityczno-biznesowych przesądza o tym, że nic w Ameryce nie zmieni się łatwo na plus, a wręcz system będzie się pogrążał. Wielu Czytelników mogłoby zapytać: ale jak to? Nie wchodząc w teorie spiskowe i inne alterglobalistyczne, sytuacja jest prosta – w największej gospodarce świata wolnorynkowy kapitalizm się wywrócił i najsilniejsze firmy w pewnym momencie stały się tak silne, że stać je było na skuteczne finansowanie kampanii wyborczych obu partii. Przypominam, że w systemie dwupartyjnym prawdopodobieństwo udziału we władzy kogoś trzeciego jest skrajnie niskie. Zatem wygrywający wybory w sytuacji, gdy partie są finansowane przez prywatne podmioty (a nie tak, jak w Polsce, w decydującej części z budżetu państwa), po wyborach muszą się odwdzięczyć swoim sponsorom i jeszcze bardziej zabetonować gospodarkę. W efekcie powstają ustawy utrudniające małym firmom dołączenie do oligopolu oraz utrzymujące kuriozalny system podatkowy, w którym najbogatsi płacą niskie podatki (także dzięki wielu furtkom i sztabom prawników), a klasa niższa, pracując, musi dostawać bony żywieniowe, żeby w tych wielkich korporacjach dokupować jedzenie, gdyż z pracy w nich nie wystarcza im nawet na to. Zaznaczyć jednak muszę tutaj, iż ten system z wierzchu zachowuje wszystkie pozory wolnego rynku i braku ingerencji państwa. Ten temat jest znacznie szerszy i prawdopodobnie wrócę do niego w innym artykule.

Niech plusy nie przesłonią minusów

Nie twierdzę jednak, że zasady Kraju Hamburgerów są kompletnie do niczego. Pewne rozwiązania, np. odnawianie jednej trzeciej Senatu co 2 lata lub mechanizmy kontroli i równowagi (checks and balances), mają bardzo pozytywny wpływ na funkcjonowanie władzy. Natomiast skupiając się na wadach mogę łatwiej wykazać hipokryzję licznych Amerykanów próbujących pouczać resztę świata, jacy to oni nie są doskonali. Dlatego również moje ulubione określenie czołgu M1 Abrams jako „60 ton demokracji” okazuje się nieco na wyrost. Wielu mieszkańców USA uważa swój kraj za ostoję wolności, co rzekomo uprawnia ich do rozszerzania tego systemu na inne państwa. Myślę, że wszyscy Czytelnicy wiedzą, jak to jest złudne i jak skończyły się takie próby np. w Wietnamie, Afganistanie czy Iraku – żeby wymienić tylko te niedawne i powszechnie znane.
Z jednomandatowymi okręgami wyborczymi wiąże się jeszcze jeden problem – gerrymandering. W skrócie to takie wytyczanie granic okręgów, żeby wygrywał ten, co powinien. Istnieje kilka strategii tego procederu, a USA są jego ojczyzną. Dla mnie gerrymandering stanowi jawny przejaw przekładania interesu partyjnego nad republiki i świadczy o zepsuciu instytucji odpowiedzialnych za wybory. Kwestie, które dotychczas wymieniłem, były znane i krytykowane od dawna. Jednak wybory prezydenckie w 2020 r. przebiły skalę żenady. I nie mam tutaj nawet na myśli pana Bizona na Kapitolu 6 stycznia 2021 r. System, w którym weryfikacja uprawnionych do głosowania w pewnych miejscach bywa iluzoryczna, a głosowanie korespondencyjne stanowi zasadniczy udział w liczbie oddanych kart, nie powinien być uznawany za wzorzec demokracji.

Nie wszystko jest czarno-białe

Na koniec wspomnę jeszcze o poważnym amerykańskim problemie, ostatnio rozlewającym się na cały świat. Co prawda, od czasów Martina Luthera Kinga sporo się poprawiło w kwestii powszechności głosowania, ale sprawa rasizmu i podziałów społecznych nadal należy do kluczowych w amerykańskiej polityce. Ogromnie doceniam fakt, iż obecnie znakomita większość pełnoletnich obywateli USA może głosować i być wybieranym (mieszkańcy terytoriów niebędących stanami nie mają tak dobrze), choć historycznie od niedawna. Haniebne jest to, że na w południowych stanach potrafiono skutecznie blokować prawa wyborcze Murzynom mimo poprawek do konstytucji i ustaw wprost tego zakazujących. Państwo, które tak długo nie potrafiło zrównać ludzi w prawach, nie powinno mienić się demokracją o wiekowych tradycjach i pouczać innych. Co więcej, Amerykanie nadal utrzymują systemowy rasizm – w urzędowych formularzach pytają o rasę, na tej podstawie sporządzają statystyki oraz np. ustalają kryteria przyjęć na wyższe uczelnie. Muszę przyznać, że to podejście bliższe nazistowskim Niemcom, niż Polsce, gdzie państwo nie ma prawa nawet zapytać o wyznanie, a co dopiero o jakąś niedefiniowalną cechę jak „rasa”. Trzeba tu zaznaczyć, że rasy ludzkie nie istnieją w wersji potocznie rozumianej, jako kolor skóry, ewentualnie można byłoby wyróżniać pewne grupy cech wyglądu człowieka. Co to jednak ma wspólnego z prawami obywatelskimi i dlaczego państwo powinno obchodzić, jaką ktoś ma karnację?! No i co z potomkami ludzi z różnych „ras”? Takie kategoryzowanie i dyskryminacja w oparciu o „rasę” oraz rozszerzanie tego problemu na inne kraje (BLM) stanowi prostą drogę do zaprzeczenia podstawy demokracji, którą jest równość wobec prawa obywateli, czyli suwerena.

Dokładnemu zdefiniowaniu, czym jest demokracja i dlaczego nie chodzi (przede wszystkim) o powszechnie kojarzone głosowanie większościowe, poświęcę inny artykuł. Stanom Zjednoczonym również wypadałoby się jeszcze przyjrzeć pod innym kątem, ale chyba wcześniej zajmę się mitem demokratycznego mandatu NSDAP z wyborów z 1933 r. w Niemczech. Zapraszając do dyskusji pod artykułem muszę tylko zaznaczyć, iż z racji objętości tekstu uznałem za niecelowe wchodzenie w głębokie szczegóły.